Stoisz i myślisz. I myśli nie krążą wokół odpowiedzi tak/nie, a wokół tego – po co?
Stoisz i myślisz. Patrzysz na nie, wiesz, że mają w sobie historię głęboką i cudowną niczym dzieła artystów w Luwrze. Tak rozbudowaną jak książki Dana Browna, te buty skrywają za sobą pewnego rodzaju tajemnicę. Mają też jedną, dość poważną skazę – jak każdy zresztą diament.
I wiesz, że pragniesz ich, bo to wersja OG. Wersja, która sięga roku 1990. Wiesz to, bo to ta kolorystyka, ten but, którym można było raczyć się 25 lat temu. I co? I myślisz. Dalej, ciągle i bez wytchnienia.
Nike Air Max 90 OG Infrared, bo o nich mowa, miały premierę dwa dni temu (albo trzy). Brak przywiązania uwagi do tego, kiedy premierę miał ten kicks, świadczy o tym, że jego ponowne pojawienie się na rynku, przeszło jakby bez większego echa. Bo po co ma być o nich głośno, skoro na rynku tyle maxów? I w tylu kolorystykach? I tak dostępne? OG? Kogo to interesuje? No właśnie mało kogo. I to jest ten wielki, poważny problem.
Nie możemy się oszukiwać, ten model, w tym CW, to diament. To jest prawdziwa część, prawdziwej historii. Nie to, żeby inne Maxy były gorsze, ale czym innym jest kontynuacja, a czym innym początek. I wiecie co? Kupicie wersję OG i mało kto to zauważy. Popularność Nike Air Max 90 to ich wielka siła i sukces, ale również ogromne przekleństwo. W tym momencie, w tej całej masie, mało kto będzie w stanie zauważyć, że macie na sobie tak mocną CW.
I to trochę boli. Ale mimo wszystko warto je mieć – choćby po to, żeby wrzucić na dno szafy i wyjąć za kilka lat, wiedząc, że ten but, w tej kolorystyce, tak wykonany, to coś specjalnego.
Poważnie. Mimo wszystko warto.
[envira-gallery id=”19297″]