Ten drugi fragment będzie nieco kontrowersyjny, bo porusza temat Zimnej Wojny i turystycznych atrakcji zbudowanych na cierpieniu wielu naszych bliskich. Atrakcji obdartych z kontekstu i sprzedawanych jako ważne historycznie miejsce.
Zacznijmy od emocji. Miejsca, które Cię zdenerwuje, albo powie – o, to mój ziom, myśli tak samo.
Świąteczny odpust, czyli jarmarki, których nie znosisz
Nie widzę nic uroczego w jarmarku bożonarodzeniowym, który co rok pojawia się we Wrocławiu. Oprócz samej oczywiście idei, całość to odpust i zabijanie klimatu świątecznego.
Pojechaliśmy do Berlina, bo chcieliśmy oderwać codzienność od naszych ciał i przeżyć dzień kompletnie inaczej, naładować baterie w głowie i przeżyć nawet małą przygodę.
Oprócz planu, który przeczytasz poniżej, naszym celem było też zjedzenie burgera w Burgermaister (moim zdaniem najlepszy burger w całej Europie), a także kuchnia wietnamska. W Berlinie jest jej dużo, we Wrocławiu niestety mamy braki.
Jeśli chodzi o jarmarki, a tak naprawdę o wszystko co lubisz lub nie. Pamiętaj, nie moja sprawa, co lubisz i co Ci się podoba, nie oceniam, to nie jest to ani atak na Ciebie, ani na decydujących o tym, jakie rozrywki pojawiają się w mieście. Wychodzę z założenia, że jak nie lubię horrorów, to po prostu ich nie oglądam. I takie same podejście mam do tego, co co rok rozstawiane jest na wrocławskim rynku. Nie uczęszczam, chyba, że chce iść ktoś, na kim mi zależy – wtedy zdanie swoje mam, ale naginam zasadę.
Dlaczego nie lubię wrocławskiego jarmarku? Bo jest w moim odczuciu odpustem, a klimat jaki panuje na najpiękniejszym rynku w Europie przypomina słabej jakości targ nie mający nic wspólnego ze świętami – dwa stoiska z bombkami i kilka miejsc, w których kupić można grzane wino, nie zmienią tego, że w środku całego zamieszania stoi kurwa karuzela.
O jakości jedzenia i napoi się nie wypowiadam. Nie korzystam z usług szaszłykarni i kiełbasiarni od momentu, kiedy podczas corocznej wystawy psów zapłaciłem krocie za kawałek niedobrej kiełby i kilkanaście złotych za pajdę z paskudnym smalcem.
Berlinie, nadchodzę
Ale wystarczy przejechać 370 kilometrów, aby zmienić całkowicie niechęć do tego typu wydarzeń. O ile oczywiście zrobione są ze smakiem.
W Berlinie natknąć się można na jarmark, który chwyta za serce nawet takie osoby jak ja. Jakie? Takie, które nie do końca przepadają za całą tą skomercjalizowaną atmosferą. Moja niechęć wynika to z wielu czynników, które wolę pozostawić w tym momencie dla siebie. Berliński jarmark był jednak naprawdę uroczy i ładny. Do tego utrzymany w takim klimacie i takiej atmosferze, że naprawdę dało się wyczuć święta, przyjemne, miłe, fajne święta.
Do tego, wszystko jest cholernie spójne. Muzyka pasuje do wystroju, budki z jedzeniem i pierdołami świątecznymi są zbudowane w oparciu o ten sam wzór, nie ma tandety z bazaru i wpychania ludziom kapci, trąbki i azjatyckiej kuchni.

Wstęp na jarmark znajdujący się na placu Gendarmenmark, jest płatny. Trzeba zapłacić 1 euro, a kolejki nawet jak wydają się olbrzymie, znikają szybciutko. Przy wejściu stoi ochrona i sprawdza torby oraz plecaki. Bezpieczeństwo ma tu znaczenie, bo wiemy doskonale co działo się czasem w stolicach dużych państw.
Właśnie, bezpieczeństwo. Nie odczułem żadnego zagrożenia, co więcej dopiero rozglądając się skrupulatnie, widać ochronę. Obrazki z internetu, pokazujące na każdym kroku uzbrojonych policjantów, to bzdura.
Do tego na jarmarku jest bardzo dużo Polaków. Nie dziwię się. Z Wrocławia do Berlina jest 370 kilometrów, z okolic granicy z Niemcami oczywiście jeszcze bliżej. Spotkałem nawet znajomego – akurat w Goerlitz – który był na jarmarku w Dreźnie. Tak jak ja polecam ten berliński, on polecał swój cel wycieczki.
Checkpoint Charlie – czyli jak Niemcy potrafią robić biznes
W Berlinie uderzyło mnie w twarz jednak co innego. Jednym z punktów wycieczki do Berlina był Checkpoint Charlie, czyli miejsce, w którym blisko 30 lat temu była granica pomiędzy wschodnim i zachodnim Berlinem, pomiędzy wschodnią i zachodnią Europą. Miejsce, w którym jeszcze w 1989 roku stał Mur Berliński.

Z mojego punktu widzenia, gdy dopuszczam do siebie emocje i (średnią) wiedzę historyczną, miejsce to jest kontrowersyjne. W tym momencie turyści odwiedzają je, aby zrobić sobie zdjęcie, kupić pamiątki, wejść do muzeum. Na prawo i lewo widzimy informacje o okupowanym przez blisko 30 lat Berlinie. Pojawiają się naklejki, kartki na których widzimy jaki kraj zajmował odpowiednie części miasta. Są wzmianki o zimnej wojnie, o wyzwoleniu Berlina, o szczęściu jakie towarzyszyło upadkowi Muru Berlińskiego oraz otworzeniu się europejskich granic.
Brakuje kontekstu.
Bo nie oszukujmy się, jak Berlin obecnie fajny i seksowny nie jest, tak nie da się zmazać z kart historii faktu, że Checkpoint Charlie nie powstał ze względu na złe siły alianckie, które wjechały do stolicy Niemiec. Nie powstał, bo Rosjanie najechali Europę, a Polacy wpierdolili wszystkim dookoła. Checkpoint Charlie powstał, bo Hitler wykombinował napaść na Europę, która przez 6 lat pogrążona była w tragicznej wojnie. To miejsce symbolizuje odzyskanie przez Europę wolności. Symbolizuje porządkowanie świata po tym, jak faszystowskie Niemcy siłą chciały zdominować świat. O tym – połowicznie – możemy dowiedzieć się z tła, bo kontekstu, jak wspomniałem, nie ma.
Kontrowersje w Berlinie? Ależ owszem!
O kontrowersji tego miejsca pisał nawet The Guardian, który wspomina o berlińczykach opisujących to miejsce słowami: cyrk.
Bez dwóch zdań jednak jest to miejsce historyczne, ważne dla Europy, Świata, nas wszystkich. Obecnie przy Checkpoint Charlie stoją tłumy uśmiechniętych turystów, robiących sobie zdjęcia i kupujących pamiątki – tak. ja też. Turystów, którzy odwiedzają pobliski skwerek i mieszczące się tam muzeum zakończenia okupowania Berlina. I nie ma w tym nic złego. Gdy wyłączymy jednak emocje, a przynajmniej ja to zrobię, to ta stojąca na środku budka strażnicza, to pokaz tego, jak ktoś z pomysłem, umie zrobić biznes, nawet pomimo tego, że budka stanęła tam z jego winy.
Nie ma w tym miejscu zasmarkanej martyrologii, nie ma smutku, żalu, błędów. Jest … historyczne miejsce, które chcą odwiedzać ludzie. Chcą, bo tak wygląda obecny świat, ludzie z dalekich zakątków, nie tyle nie wiedzą nic o I i II Wojnie Światowej, oni tego nie czują. Ba, wielu Polaków, których przecież rodzice czy dziadkowie mogą opowiedzieć o tych tragicznych wydarzeniach, nie jest emocjonalnie związanych z całą dramatyczną historią tego miejsca.
Niemcy robią na tym biznes, u nas niestety uprawia się martyrologię, smutek, wręczanie kwiatów i przygnębiające pieśni. Wszędzie na świecie uprawia się biznes, tylko u nas ciągle uprawia się wojnę, która już od dawna nie istnieje, a której na pewno nie wygramy. Tak jak patrząc po tym co się wydarzyło, faktycznie nie wygraliśmy II Wojny Światowej. Przykre jest tylko to, że niestety odczułem zakłamywanie rzeczywistości.